Wspomnienia

WSPOMNIENIA Z WYCIECZKI DO BUDNIK „Czyli jak można się nie nudzić”

W długi majowy weekend w zasadzie bez celu spacerowałem po Kruczych Skałach w Karpaczu . Nie wiedzieć czemu leśne dróżki przywiodły mnie do miejsca, któremu nie mogłem się oprzeć. Mroczny ,kamienny wąwóz, którym biegła pod górę droga, był intrygujący i tajemniczy, zapraszał. Postanowiłem iść. Zupełnie bez mapy i świadomości gdzie jestem, szedłem drogą, którą ktoś kiedyś uładził. Myśl, że jeżeli jest droga i dokądś prowadzi, była wystarczającą zachętą. W tym przekonaniu utwierdziły mnie, mijane po drodze, kamienne podpory zrujnowanego mostu oraz kamień z tajemniczym literowym monogramem. Po osiągnięciu przewyższenia,szlak bardzo łagodnie zaczął opadać i tu
discovery : obok ścieżki, po lewej, ruiny fundamentu budynku. W otoczeniu drzewa, tak charakterystyczne dla opuszczonych,starych domostw, jakże inne od dominujących, leśnych. Po chwili, prawie na wprost zawalone wejście do piwnicy kolejnych ruin. W pobliżu na drzewie znaki skrzyżowania dwóch szlaków : zielonego i żółtego i Eureka : BUDNIKI. Właśnie w tym miejscu byłem przed kilkunastoma laty. Wyżej i w lewo, tak charakterystyczne jak w Machu Picchu, tarasy prowadzą do kolejnych fundamentów budynków zrujnowanej osady.Powycinane częściowo w otoczeniu drzewa, sprawiają, że fundamenty te są bardziej dostępne i czytelne. Jeszcze wyżej i w lewo droga zaprowadziła mnie do Ponurej Kaskady ( tę nazwę odkryłem dopiero niedawno na jednej z map). Kiedyś, kiedy jeszcze była bezimienna widziałem ją zimą w pełnej krasie :  przecudny baśniowy lodowy wodospad .Teraz też była bardzo efektowna , niosła dużo wody z topniejącego w górach śniegu. Niektórzy zaliczają ją do magicznych miejsc w całych Karkonoszach i mają rację .Dlatego warto pokazać to miejsce oraz
dzieje osady nad potokiem Forstlangwasser. Oczywiście z wyprawy mam masę zdjęć ,co sprawia, że oprócz otoczki emocjonalnej ,faktycznie będzie niezapomniana.

Pozdrawiam! Marek

JAK  POWSTAŁY  DOMY  WYPOCZYNKOWE   BRATNIEJ  POMOCY STUDENTOM  UNIWERSYTETU  I POLITECHNIKI  WE  WROCŁAWIU  W  LATACH  POWOJENNYCH  XX WIEKU

W  dniu   21  lutego  1946  roku  formalnie  został  zatwierdzony  Zarząd  Bratniej  Pomocy  Studentom    Uniwersytetu  i  Politechniki  we  Wrocławiu. W  skład  Zarządu   wchodziło  szereg  komisji.  Jedną  z  nich , była  komisja  Zdrowia   i  Wczasów, której  kierownikiem  został   ówczesny  student   medycyny, obecnie  emerytowany   Dr  nauk  medycznych  Pan  Roman  Hajzik.  Zadaniem    tej  komisji  było   znalezienie  miejsca,   na  zorganizowanie  ośrodka   rekonwalescencji  i  wczasów,  dla  studentów  pokrzywdzonych  przez  wojnę. Próby  zorganizowania  takiego  ośrodka   na  terenie  kotliny  kłodzkiej, nie  powiodły  się.  Dlatego  też  komisja  udała  się  do  Karpacza.  Tam  po  rozmowach    z Burmistrzem  Miasta,    doszło  do  wspólnego  porozumienia. Komisja  dostała  wskazane  miejsce   do  zasiedlenia w  poniemieckiej  osadzie  pasterskiej  o nazwie  „Forstbauden”, obecnie  Budniki, leżącej  w zagłębieniu  górskim,  między  Karpaczem  a  Kowarami. Po  przybyciu  na  miejsce,  członkowie  komisji  natychmiast  zauroczyli  się  tak  bajecznym  siedliskiem,  o  wymarzonym  krajobrazie  i  położeniu. W  niewielkim  zagłębieniu  i  jego  stokach ,  usytuowane  były  niewielkie  domki  pomalowane   na  biało,  niczym  przylepione  do  zboczy. Na  dnie  zagłębienia  płynął sporych   rozmiarów  strumień,  reszta  okolicy  porośnięta była  lasem.  Powyżej  lewego  stoku, patrząc  na  południe, usytuowany  był  większy   dom, który  był   schroniskiem. Zaopatrzony  był  w  pięknie  wykonane  tarasy  i  werandy  z  drewna, z  których   rozciągały  się  widoki  na  kotlinę  jeleniogórską. Po  dokonaniu   wszystkich  niezbędnych  formalności   i  uzyskaniu    środków  finansowych, Pan  Roman  Hajzik,  wraz  ze  studentami  przystąpił  do  realizacji  zadania.  Rozpoczęto  od  prac  porządkowych, w  opuszczonych  budynkach   i  wokół  nich, oraz  wyposażano  ośrodek w niezbędne  sprzęty. Należy  zaznaczyć,  nie  wszystkie  domostwa  były  opuszczone  przez  ludność  niemiecką.  Pozostała  tam  jedna  rodzina, której  warto  poświęcić  kilka  słów  w  tym  opisie. Otóż   rodzina  ta  nazywała  się  Vierlich  / imion nie  ustalono/,  składała  się z  czterech  osób. Wymieniony  Pan  Vierlich  był  właścicielem fabryki  we  Wrocławiu  i  tam  mieszkał. Jednocześnie  posiadał   na  Budnikach  domek  letniskowy.  Ze  względu  na  stan  zdrowia  nie  został  powołany   do  wojska  w czasie  II  wojny  światowej.  Kiedy  front  zbliżał  się  do  Wrocławia, tuż  przed  jego  oblężeniem , zdołał    wraz  z żoną  i  dwiema  córkami   przesiedlić  się  na  Budniki.  W  początkowej  fazie  rozwoju   ośrodka  rodzina  ta  bardzo   była   przydatna,  przy  organizacji,  z  uwagi  na  znajomość  terenu   i  okolicznych  mieszkańców. Ponadto  prowadzili  kuchnię  i  stołówkę   dla  pensjonariuszy, które  mieściły  się  w  byłym  schronisku. Warunki  w  tym  ośrodku  były  spartańskie. Osada  nie  posiadała  instalacji  energii elektrycznej,(oprócz budynku Vierlicha,który miał prąd z Karpacza i telefon z nr.90 z Kowar). Oświetleniem  były  przydziałowe  świece, które  były rygorystycznie  reglamentowane.  Aby  zaoszczędzić  to  prowizoryczne  oświetlenie,  chodziło  się  spać  z  przysłowiowymi  „kurami”.  Toaleta  codzienna  odbywała  się w  przepływającym    strumieniu  „Malina”.  Oczywiście  o  każdej  porze  roku  woda  zawsze  była bardzo  zimna. Natomiast  jak  na  tamte  czasy , wyposażenie  stołówki  i  kuchni  było  nowoczesne. Posiłki  były  syte  i  wyśmienite.  Każdy  przybyły  musiał   ze  sobą   przywieść  koc  i  prześcieradło. Na  przywitanie  dostawał  snopek  słomy  na  zorganizowanie  sobie  spania.  Część  studentów  zamieszkiwała  schronisko,  reszta  była  rozrzucona  na  kwaterach  w  okolicznych  domkach,  w  grupach  od  8  do  10  osób.  Na  posiłki  i  organizowane  imprezy  chodzili   do  schroniska. Mimo   opisanych  trudności  socjalnych  pensjonariusze  prowadzili   wesoły  tryb życia.  Dużo  czasu  spędzali  na  wycieczkach  po  okolicznych  górach,  włącznie  ze  śnieżką. W popołudnia  i dni  niepogody,  czas  wypełniali śpiewem, tańcami , grami  i  zabawami. Z  biegiem  czasu  schronisko  i  domki  nabrały  swoiste  nazwy  nadane  przez  studentów.  Schronisko  nazwano  „na  utyciu”, z  uwagi  na  dobrą  i sytą  kuchnię.  Zaś  domki  to  „lelum”,  „polelum”,  „babiniec” /tam  zamieszkiwały  dziewczęta/, „siódme  niebo”  i  „rykowisko”  zamieszkiwali  chłopcy.  Jeden  z domów  był  usytuowany z  dala  od  reszty i   nazwany  „na  zatupiu”.  Dla  dobrego  fasonu  i  przyzwoitości  literę  d  zamieniono  na  t.  Sielanka  tego  miejsca  straciła  na  wartości  i  zaczęła  popadać w  ruinę,  kiedy  to  w  listopadzie  1948 roku,  pod  naciskiem  władz  partyjnych, dotychczasowe   kierownictwo  zostało  odsunięte i  powołano  nowy  zależny  od  polityki  zarząd.  Dalsze  losy  Budnik  przekreśliły   od  1952  roku  prace  górnicze w  poszukiwaniu  rudy  uranowej.  Obecnie   przybywający   tam  dawni  pensjonariusze  tamtej  sielskiej  osady, zastają  zarośnięte  lasem  i  krzewami  ruiny  i  fundamenty   po  budynkach.  Niektóre  miejsca  już  nie  można  zlokalizować.  Wdarła  się  tam  nowa  dzika   przyroda. Mimo  tego  przykrego  widoku  miejsce  to  jest  w  dalszym  ciągu  urokliwe,  jakby   zaczarowane  i  przyciągające. Każdy  zwiedzający   Budniki  znajdzie  coś  interesującego  dla  siebie.  Dlatego   nie  można  zapominać   tego  miejsca.

WSPOMNIENIA prof.ZBIGNIEWA DOMOSŁAWSKIEGO

Pewną osobliwością Budnik nie tylko osłoniętych, ale i zasłoniętych górami, był w okresie około 17 tygodni w okresie zimowym zupełny brak słońca. Jak podają stare przewodniki, urząd stanu cywilnego dla tej górskiej miejscowości mieścił się w Wangu, kościelnie zaś należała ona do Kowar (d. Schmiedeberg). Miejscowa szkoła w okresie letnim służyła celom letniskowym. Wyżej położona była restauracja z pięknym widokiem na otoczenie. Przed budyneczkiem szkolnym istniał ogródek alpejski. Tyle w skrócie z dawnych dziejów dzisiejszych Budnik. Mniej znany natomiast jest fakt, że na terenie dzisiejszych Budnik istniał w krótkim okresie powojennym (na pewno w 1947 r.) Ośrodek Wypoczynkowy Bratniej Pomocy Studentów Wyższych Uczelni Wrocławia. We wspomnianych domkach mieszkali studenci. Każdy po przybyciu otrzymywał przydział sporej ilości siana, na którym musiał przygotować sobie nocleg. Oczywiście prześcieradło i koc należało z sobą przywieźć. Na szczęście wyjątkowo dopisywała pogoda, a same noce w lipcu i sierpniu 1947 (26 VII-24 VIII) nie były zbyt zimne. W domkach nie było ani oświetlenia elektrycznego, ani też innego. Jedynie bardzo nieliczni szczęśliwcy posiadali świece, które bardzo oszczędzano z uwagi na ich ograniczone ilości, a także z obawy przed ogniem. Chodziło się spać niemal z kurami. Za to wstawało się bardzo wcześnie, a mycie odbywało się w strumyku noszącym dziś nazwę Malina. Mimo skromnych warunków zamieszkania samo wyżywienie, jak na okres powojenny, było iście królewskie. Stołówka, a właściwie restauracja, mieściła się w pobliskiej leśniczówce. Była wyposażona nie tylko w komfortowy na owe czasy sprzęt gastronomiczny, ale też bardzo obficie w różne przysmaki UNRRA-owskie. Łącznie z walorami klimatycznymi, wyjątkowo korzystnymi w lipcu i sierpniu 1947 roku, sprzyjało to przychodzeniu do zdrowia studentów, którzy mieli za sobą ciężkie przejścia i tułaczkę wojenną (obozy), czy też byli w okresie rekonwalescencji po poważnych chorobach. Obok dawnej nazwy Forstbaude była w użyciu, dziś nie stosowana, Zacisze Leśne. Owa kolonia istotnie była wymarzonym miejscem rekonwalescencji (rehabilitacji). Wolny czas wypełniały nam wędrówki po okolicy, co było nieraz powodem kontrowersji ze strażnikami WOP, częste wypady do pobliskiego Karpacza czy Kowar (które po wojnie nosiły nazwę Krzyżatka). Grupy studenckie odbywały też wycieczki na Śnieżkę, gdzie w owym czasie nie było trudności z odwiedzaniem schroniska po stronie czeskiej. Same Góry Olbrzymie (niem. Riesengebirge), Karkonosze, wydały się grubo niższe niż znane nam Karpaty Wschodnie, pełno ścieżek i oznakowań, nieduża odległość między schroniskami. Dziwiło to nie tylko nas, ale już Wincentego Pola, który był w tych stronach w roku 1847. Czas zatarł niejedno ze wspomnień, pozostały dwa zdjęcia, na których dziś trudno rozpoznać poszczególne osoby. Złożone uwarunkowania okresu powojennego spowodowały, że i tu racje polityczne przeważyły nad ekonomicznymi i Budniki przestały być użytkowane przez studentów, śródleśne łąki nie pielęgnowane zarastały samosiejkami. Również Muzeum w Karpaczu, gdzie jeszcze w 1947 r. piszący te słowa zwiedzał jako student wiernie zrekonstruowaną pracownię przypominającą warsztat alchemika (można było oglą-dać kuchnię do preparowania ziół, tygielki, kociołki, destylatory, moździerze, wagi, butle, słoje, etykietowane pudełka na gotowe leki oraz stare księgi i receptury), z powodów niedoceniania wagi ciągłości tradycji turystycznych na długie lata przestało istnieć. Dziś w istniejącym w tym budynku w Karpaczu Muzeum Sportu i Turystyki znajduje się znikoma część dawnej ekspozycji. Do Budnik nieraz wracałem. Jeszcze w lalach sześćdziesiątych można było doszukać się śladów fundamentów czy obmurowań, ale w dniu 4 września 1988 r. nie mogliśmy już doszukać się ani śladów dawnej zabudowy. Co więcej, krajobraz siał się inny. Zamiast łąk przeważał młodnik świerkowy z domieszką liściastego drzewostanu i krzewów. Nawet szlaki wiodą obecnie wśród zarośli, ani śladu dawnych łąk, znikły maliny. Obficie rozpleniła się goryczka trojeściowa (Gentiana asclepiadea I.), występująca często w  zwartych kobiercach. Można powiedzieć o jakimś wtórnym upierwotnieniu istniejącej przyrody, które czasami ma miejsce pod nieobecność gospodarki ludzkiej. Ta myśl, niczym lekki promyczek słońca, rozświetla sam fakt zniszczenia Budnik i szkód ekologicznych dokoła Karkonoszy. Szlak na przełęcz Okraj nosi nadal nazwę „tabaczanej ścieżki” (od przemycanej tu w XIX wieku austriackiej tabaki). Ten sam szlak w odwrotnym kierunku wiedzie do Karpacza poprzez Wilczą Porębę. W najniższym punkcie Budnik (840 m n.p.m.), nad potokiem Malina można zatrzymać się na spoczynek czy posiłek. Same zaś dzieje Budnik, to nic tylko historia turystyki karkonoskiej, która powinna stanowić pewne continuum mimo zmienności czasów i zakrętów historii, ale również jakaś cząstka historii medycyny regionu, dla której przyjęło się określenie medycyny górskiej

WSPOMNIENIA  POZNAWCZE  „BUDNIK”

Zaczęło  się  wszystko   zimą,  na  przełomie    1964  a  1965  roku,  kiedy  to  wraz  z  rodzicami  i braćmi osiedliliśmy  się  w  Kowarach.  Jako  niespełna czternastoletni  chłopiec,  bardzo  obawiałem  się  asymilacji  wśród   kolegów szkolnych  i  tych  z  pobliskiego miejsca  zamieszkania.  Ku  mojemu  zdziwieniu ,zostałem  serdecznie  przyjęty  w  grono  rówieśników.  Koledzy  w  moich  początkowych  ciężkich  chwilach  asymilacji  pomagali  mi  we  wszystkim. Były  jeszcze ferie  zimowe,  kiedy  to  moi  koledzy  z  wielką  umiejętnością   jeździli  na  nartach. Tu  właśnie  przyszli  mi  z  pomocą,  abym  mógł razem  z  nimi  korzystać  z  dobroci  sportów  zimowych. Któryś  z  nich  odnalazł  na  strychu  stare  poniemieckie  narty,  takie  z  noskami i  dziurkami  na  czubkach, zapinane  jeszcze  na rzemienne  troki,  oczywiście  bez  żadnych  okuć  na  kantach.  Wyglądały  jak   stare  przedłużone  klepki  od  beczki.  Nie  miałem  zielonego  pojęcia  o  jeździe  na nartach.
Kiedy  je  założyłem  pierwszy  raz  nie  wiedziałem  jak  się  poruszać. Ale  każdego  dnia  było  lepiej,  Aż  w  końcu zacząłem  względnie  normalnie  jeździć.  Nie  obyło  się   bez potłuczeń  i  porwanej  odzieży.  Przyszedł   dzień  kiedy,  wraz  z  kolegami  udałem  się
na  narty   wysoko  w  góry,  celem  dłuższego  zjazdu,  gdyż  wtedy  nie  było  wyciągów.
Po  dojściu  na  miejsce  koledzy  wyjaśnili  mi,  jesteśmy  na  Budnikach, starej  nieistniejącej  osadzie. Był  to mój  pierwszy  pobyt w  tym  miejscu. Ujrzałem  częściowo  zalesiony  teren   cały  pokryty pierzyną  śnieżną. Miejsce  to  było usytuowane  w  dość  szerokim  leju,  na  dnie  którego  wiła  się  stróżka  strumienia.  Byłem  zachwycony,  gdyż  pierwszy  raz znajdowałem  się zimą w górach. Było przeuroczo, bajecznie,  do  tego  stopnia, że  nie umiałem oderwać   oczu  od  tego widoku   i  przez  moment  zapomniałem  że  mam  jeździć  na  nartach. Przyciągnęły  mnie    widoki, ponieważ  lubiłem  góry. Wszystkie dotychczasowe   wakacje  spędzałem  na  koloniach  Beskidzie  Śląskim,  lub Żywieckim, ale zawsze  latem. Następne  spotkanie  z Budnikami miałem  próżną  wiosną  po  zejściu  śniegu,  w  1965 roku. Wybrałem  się  tam  na  wycieczkę  z  kolegami,  w  piękny  słoneczny  dzień. Pamiętam  było  bardzo  ciepło  i  dlatego  nie  przywiązałem  wagi  do  cieplejszego  ubioru, co później  okazało  się  błędem, bo  zerwał  się  wiatr  i zrobiło  się  zimno. Po  dojściu  na  miejsce ,  okazał  mi  się  zupełnie  inny  krajobraz. Całe  połacie  łąk  były  kolorowe  od  różnych  kwitnących  roślin.
Krzewy  ,które  porastały  teren,  były  zasypane  kwieciem.  Miejsce  to  przypominało  mi ilustracje  z  bajek   Andersena  i  braci  Grim. Ujrzałem  widoki  rozciągające  się  na  Kotlinę  jeleniogórską . W  śród tej  roślinności  stały  pojedynczo ,lub  w szpalerach  drzewa  owocowe, oczywiście  zasypane  kwieciem.  Zapach,  tych  kwiatów  czuję  do  dnia  dzisiejszego,  kiedy  najdą  mnie  wspomnienia. Pośród  krzewów  i  drzew  wyłaniały  się  pojedyncze  ruiny  domostw  z  minionej  epoki.  Obecnie  to  miejsce   zmieniło  swoją  szatę przyrodnicza  nie do  poznania .  W  miejscu  łąk  rośnie  wysoki  świerkowy  las  i  duża  ilość, krzewów.  Po  drzewach  owocowych  nie  ma  śladu. Ruiny  domów  są  prawie  niewidoczne,  a  niektórych   nie  potrafię  odnaleźć. W  tamtych  latach, kiedy  poznawałem  ten  teren,  zdawał  mi  się  bardzo  wesoły,  zarazem pusty. Czegoś  mi  tam  brakowało.
Po  latach  zrozumiałem,  że  brakuje  tam  rytmu  życia  ludzkiego,  które    niegdyś  istniało. Wtedy  jeszcze  nie  znałem  historii  tego  miejsca. Mawiano,  że  po II wojnie światowej, kiedy  wysiedlili  się  mieszkańcy  osady,  na  ich  miejsce  zakwaterowały tam różne grupy  maruderów  niemieckich, a miedzy innymi  grupa  „Werwolfu”. Polski  oddział wojska  otoczył  osadę  i  doszczętnie  spalił. Ta  historia   później  okazała   się  całkowitą  nieprawdą.
Historia  zagłady  Budnik  jest  zupełnie  inna,  która  jest  opisana  na  portalu  internetowym  „Zapomniane  piękno”. Następne  wypady  na  Budniki  były  bardzo  częste , nawet  kilkanaście  razy  w  roku  i  to  w różnych  porach.  Bywałem  tam   też ze  swoim  najmłodszym  bratem  Mariuszem, który  miał  zaledwie  kilka  lat,  może  pięć  albo  sześć.  Na pewno  nie  chodził  jeszcze do  szkoły. Niejednokrotnie  w  ostatniej  fazie  wspinaczki  pod  górę  musiałem  go  nieść  na  barana,  a  raczej  nie  zaliczał  się do  mało  ważących   dzieci. Kiedy  rozmawiamy  za  każdym  razem  wspomina  Budniki  i  jest  nimi  zachwycony. Wielokrotnie nocowaliśmy  tam pod  namiotami, po  kilka  nocy.  Wrażenia  były  przepiękne,  przeradzające  się  niekiedy  grozę,  jak  pod  namioty  podchodziły  wczesnym  rankiem  dziki  z  młodymi,  sarny,  daniele,  czasami  pojedynczy  jeleń, a  od  czasu  do  czasu  w  ciągu  dnia  obok  nas  przemykał  zając. Skoro  świt  było słychać  nieprzebrany  świergot  ptactwa,  przeradzający  się  w  wielki  koncert. Jednym  z  powodów  częstych  wypadów  na  Budniki , była  ich  szata roślinna. W  tym  miejscu  musze  wspomnieć  o  dwóch  kolegach,  Romku  Iwaninie  i  Wojtku  Węglewskim,  z którymi   konkurowałem  w  tworzeniu  skalników   w  ogródkach  przydomowych. Roślinność   do  tych  skalników  zdobywaliśmy  w  różny  sposób,  a  przede wszystkim  z terenu  Budnik, które  były  bogate  w  roślinność  górska. Występowały tu : Goryczka  alpejska,  wawrzynek  wilcze  łyko, przebiśniegi, pierwiosnki, arnika  górska szafrany.  Miejsca  podmokłe  były  porośnięte   widłakami  i  rosiczkami. Było  jeszcze  wiele innych  roślin, których  nazw  obecnie  nie  pamiętam. Podczas  penetracji  terenu  w  poszukiwaniu  wspomnianych  roślin doświadczałem  wiele  ciekawych przygód, których  nie  sposób  opisać.  Jednocześnie  głębiej  zapoznawałem się  z  terenem.  Sielanka  tamtych  lat została  mi  przerwana,  powołaniem  do  służby  wojskowej.  Po  odbyciu  służby wojskowej,
ożeniłem  się .  W  kolejnych  latach  rodziły  nam  się  dzieci  i  brakło  czasu  do  powrotu  na  Budniki.  Kiedy  dzieci  podrosły  na  tyle, że  mogły  odbywać,  wycieczki górskie, wspólnie   całą  rodziną  wędrowaliśmy nie zapominając  o  Budnikach .  Jednak  były  to  sporadyczne  odwiedziny  w  tym  miejscu.  Wiązało  się  to  ze  zmiana  miejsca  zamieszkania  w  Jeleniej Górze. Rodzina  bardzo  polubiła  to  miejsce  i  tak  samo  została zauroczona  jak  ja.  Do połowy  2011  roku  na  Budnikach  bywałem  sporadycznie,  raz  na  kilka  lat. Dopiero  ponownego  natchnienia  doznałem   za  sprawa  mojego  syna  Pawła i  kolegi  Mirka, którzy  interesują  się  bardzo  intensywnie  Budnikami .Syn  najprawdopodobniej  przejął  to  po mnie,  przekonawszy  się    o  wartości  Budnik  Ich  pasja  mnie  ponownie   wciągnęła    i  tak  wspólnie  zbieramy  materiały  historyczne, ciekawostki , spotykamy  się  z  ciekawymi  osobami,  będących świadkami  tego  miejsca. Nasze zdobycze
publikujemy  na  stronie  internetowej. Robimy  to  w  imię  ożywienia  tego  miejsca.
Pragniemy    powiększyć  grono  miłośników,  aby  nasze  hobby  stało  się  bardziej  powszechne,  co  może  pomóc  chociażby  przyszłościowo  w  stworzeniu  przez  służby  miejskie   małej  bazy  krajoznawczej  tego  zapomnianego  zakątka  Karkonoszy.

Miłośnik   Karkonoszy  i  Budnik  „Wątrób”.