WSPOMNIENIA Z WYCIECZKI DO BUDNIK „Czyli jak można się nie nudzić”
W długi majowy weekend w zasadzie bez celu spacerowałem po Kruczych Skałach w Karpaczu . Nie wiedzieć czemu leśne dróżki przywiodły mnie do miejsca, któremu nie mogłem się oprzeć. Mroczny ,kamienny wąwóz, którym biegła pod górę droga, był intrygujący i tajemniczy, zapraszał. Postanowiłem iść. Zupełnie bez mapy i świadomości gdzie jestem, szedłem drogą, którą ktoś kiedyś uładził. Myśl, że jeżeli jest droga i dokądś prowadzi, była wystarczającą zachętą. W tym przekonaniu utwierdziły mnie, mijane po drodze, kamienne podpory zrujnowanego mostu oraz kamień z tajemniczym literowym monogramem. Po osiągnięciu przewyższenia,szlak bardzo łagodnie zaczął opadać i tu
discovery : obok ścieżki, po lewej, ruiny fundamentu budynku. W otoczeniu drzewa, tak charakterystyczne dla opuszczonych,starych domostw, jakże inne od dominujących, leśnych. Po chwili, prawie na wprost zawalone wejście do piwnicy kolejnych ruin. W pobliżu na drzewie znaki skrzyżowania dwóch szlaków : zielonego i żółtego i Eureka : BUDNIKI. Właśnie w tym miejscu byłem przed kilkunastoma laty. Wyżej i w lewo, tak charakterystyczne jak w Machu Picchu, tarasy prowadzą do kolejnych fundamentów budynków zrujnowanej osady.Powycinane częściowo w otoczeniu drzewa, sprawiają, że fundamenty te są bardziej dostępne i czytelne. Jeszcze wyżej i w lewo droga zaprowadziła mnie do Ponurej Kaskady ( tę nazwę odkryłem dopiero niedawno na jednej z map). Kiedyś, kiedy jeszcze była bezimienna widziałem ją zimą w pełnej krasie : przecudny baśniowy lodowy wodospad .Teraz też była bardzo efektowna , niosła dużo wody z topniejącego w górach śniegu. Niektórzy zaliczają ją do magicznych miejsc w całych Karkonoszach i mają rację .Dlatego warto pokazać to miejsce oraz
dzieje osady nad potokiem Forstlangwasser. Oczywiście z wyprawy mam masę zdjęć ,co sprawia, że oprócz otoczki emocjonalnej ,faktycznie będzie niezapomniana.
Pozdrawiam! Marek
JAK POWSTAŁY DOMY WYPOCZYNKOWE BRATNIEJ POMOCY STUDENTOM UNIWERSYTETU I POLITECHNIKI WE WROCŁAWIU W LATACH POWOJENNYCH XX WIEKU
W dniu 21 lutego 1946 roku formalnie został zatwierdzony Zarząd Bratniej Pomocy Studentom Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu. W skład Zarządu wchodziło szereg komisji. Jedną z nich , była komisja Zdrowia i Wczasów, której kierownikiem został ówczesny student medycyny, obecnie emerytowany Dr nauk medycznych Pan Roman Hajzik. Zadaniem tej komisji było znalezienie miejsca, na zorganizowanie ośrodka rekonwalescencji i wczasów, dla studentów pokrzywdzonych przez wojnę. Próby zorganizowania takiego ośrodka na terenie kotliny kłodzkiej, nie powiodły się. Dlatego też komisja udała się do Karpacza. Tam po rozmowach z Burmistrzem Miasta, doszło do wspólnego porozumienia. Komisja dostała wskazane miejsce do zasiedlenia w poniemieckiej osadzie pasterskiej o nazwie „Forstbauden”, obecnie Budniki, leżącej w zagłębieniu górskim, między Karpaczem a Kowarami. Po przybyciu na miejsce, członkowie komisji natychmiast zauroczyli się tak bajecznym siedliskiem, o wymarzonym krajobrazie i położeniu. W niewielkim zagłębieniu i jego stokach , usytuowane były niewielkie domki pomalowane na biało, niczym przylepione do zboczy. Na dnie zagłębienia płynął sporych rozmiarów strumień, reszta okolicy porośnięta była lasem. Powyżej lewego stoku, patrząc na południe, usytuowany był większy dom, który był schroniskiem. Zaopatrzony był w pięknie wykonane tarasy i werandy z drewna, z których rozciągały się widoki na kotlinę jeleniogórską. Po dokonaniu wszystkich niezbędnych formalności i uzyskaniu środków finansowych, Pan Roman Hajzik, wraz ze studentami przystąpił do realizacji zadania. Rozpoczęto od prac porządkowych, w opuszczonych budynkach i wokół nich, oraz wyposażano ośrodek w niezbędne sprzęty. Należy zaznaczyć, nie wszystkie domostwa były opuszczone przez ludność niemiecką. Pozostała tam jedna rodzina, której warto poświęcić kilka słów w tym opisie. Otóż rodzina ta nazywała się Vierlich / imion nie ustalono/, składała się z czterech osób. Wymieniony Pan Vierlich był właścicielem fabryki we Wrocławiu i tam mieszkał. Jednocześnie posiadał na Budnikach domek letniskowy. Ze względu na stan zdrowia nie został powołany do wojska w czasie II wojny światowej. Kiedy front zbliżał się do Wrocławia, tuż przed jego oblężeniem , zdołał wraz z żoną i dwiema córkami przesiedlić się na Budniki. W początkowej fazie rozwoju ośrodka rodzina ta bardzo była przydatna, przy organizacji, z uwagi na znajomość terenu i okolicznych mieszkańców. Ponadto prowadzili kuchnię i stołówkę dla pensjonariuszy, które mieściły się w byłym schronisku. Warunki w tym ośrodku były spartańskie. Osada nie posiadała instalacji energii elektrycznej,(oprócz budynku Vierlicha,który miał prąd z Karpacza i telefon z nr.90 z Kowar). Oświetleniem były przydziałowe świece, które były rygorystycznie reglamentowane. Aby zaoszczędzić to prowizoryczne oświetlenie, chodziło się spać z przysłowiowymi „kurami”. Toaleta codzienna odbywała się w przepływającym strumieniu „Malina”. Oczywiście o każdej porze roku woda zawsze była bardzo zimna. Natomiast jak na tamte czasy , wyposażenie stołówki i kuchni było nowoczesne. Posiłki były syte i wyśmienite. Każdy przybyły musiał ze sobą przywieść koc i prześcieradło. Na przywitanie dostawał snopek słomy na zorganizowanie sobie spania. Część studentów zamieszkiwała schronisko, reszta była rozrzucona na kwaterach w okolicznych domkach, w grupach od 8 do 10 osób. Na posiłki i organizowane imprezy chodzili do schroniska. Mimo opisanych trudności socjalnych pensjonariusze prowadzili wesoły tryb życia. Dużo czasu spędzali na wycieczkach po okolicznych górach, włącznie ze śnieżką. W popołudnia i dni niepogody, czas wypełniali śpiewem, tańcami , grami i zabawami. Z biegiem czasu schronisko i domki nabrały swoiste nazwy nadane przez studentów. Schronisko nazwano „na utyciu”, z uwagi na dobrą i sytą kuchnię. Zaś domki to „lelum”, „polelum”, „babiniec” /tam zamieszkiwały dziewczęta/, „siódme niebo” i „rykowisko” zamieszkiwali chłopcy. Jeden z domów był usytuowany z dala od reszty i nazwany „na zatupiu”. Dla dobrego fasonu i przyzwoitości literę d zamieniono na t. Sielanka tego miejsca straciła na wartości i zaczęła popadać w ruinę, kiedy to w listopadzie 1948 roku, pod naciskiem władz partyjnych, dotychczasowe kierownictwo zostało odsunięte i powołano nowy zależny od polityki zarząd. Dalsze losy Budnik przekreśliły od 1952 roku prace górnicze w poszukiwaniu rudy uranowej. Obecnie przybywający tam dawni pensjonariusze tamtej sielskiej osady, zastają zarośnięte lasem i krzewami ruiny i fundamenty po budynkach. Niektóre miejsca już nie można zlokalizować. Wdarła się tam nowa dzika przyroda. Mimo tego przykrego widoku miejsce to jest w dalszym ciągu urokliwe, jakby zaczarowane i przyciągające. Każdy zwiedzający Budniki znajdzie coś interesującego dla siebie. Dlatego nie można zapominać tego miejsca.
WSPOMNIENIA prof.ZBIGNIEWA DOMOSŁAWSKIEGO
Pewną osobliwością Budnik nie tylko osłoniętych, ale i zasłoniętych górami, był w okresie około 17 tygodni w okresie zimowym zupełny brak słońca. Jak podają stare przewodniki, urząd stanu cywilnego dla tej górskiej miejscowości mieścił się w Wangu, kościelnie zaś należała ona do Kowar (d. Schmiedeberg). Miejscowa szkoła w okresie letnim służyła celom letniskowym. Wyżej położona była restauracja z pięknym widokiem na otoczenie. Przed budyneczkiem szkolnym istniał ogródek alpejski. Tyle w skrócie z dawnych dziejów dzisiejszych Budnik. Mniej znany natomiast jest fakt, że na terenie dzisiejszych Budnik istniał w krótkim okresie powojennym (na pewno w 1947 r.) Ośrodek Wypoczynkowy Bratniej Pomocy Studentów Wyższych Uczelni Wrocławia. We wspomnianych domkach mieszkali studenci. Każdy po przybyciu otrzymywał przydział sporej ilości siana, na którym musiał przygotować sobie nocleg. Oczywiście prześcieradło i koc należało z sobą przywieźć. Na szczęście wyjątkowo dopisywała pogoda, a same noce w lipcu i sierpniu 1947 (26 VII-24 VIII) nie były zbyt zimne. W domkach nie było ani oświetlenia elektrycznego, ani też innego. Jedynie bardzo nieliczni szczęśliwcy posiadali świece, które bardzo oszczędzano z uwagi na ich ograniczone ilości, a także z obawy przed ogniem. Chodziło się spać niemal z kurami. Za to wstawało się bardzo wcześnie, a mycie odbywało się w strumyku noszącym dziś nazwę Malina. Mimo skromnych warunków zamieszkania samo wyżywienie, jak na okres powojenny, było iście królewskie. Stołówka, a właściwie restauracja, mieściła się w pobliskiej leśniczówce. Była wyposażona nie tylko w komfortowy na owe czasy sprzęt gastronomiczny, ale też bardzo obficie w różne przysmaki UNRRA-owskie. Łącznie z walorami klimatycznymi, wyjątkowo korzystnymi w lipcu i sierpniu 1947 roku, sprzyjało to przychodzeniu do zdrowia studentów, którzy mieli za sobą ciężkie przejścia i tułaczkę wojenną (obozy), czy też byli w okresie rekonwalescencji po poważnych chorobach. Obok dawnej nazwy Forstbaude była w użyciu, dziś nie stosowana, Zacisze Leśne. Owa kolonia istotnie była wymarzonym miejscem rekonwalescencji (rehabilitacji). Wolny czas wypełniały nam wędrówki po okolicy, co było nieraz powodem kontrowersji ze strażnikami WOP, częste wypady do pobliskiego Karpacza czy Kowar (które po wojnie nosiły nazwę Krzyżatka). Grupy studenckie odbywały też wycieczki na Śnieżkę, gdzie w owym czasie nie było trudności z odwiedzaniem schroniska po stronie czeskiej. Same Góry Olbrzymie (niem. Riesengebirge), Karkonosze, wydały się grubo niższe niż znane nam Karpaty Wschodnie, pełno ścieżek i oznakowań, nieduża odległość między schroniskami. Dziwiło to nie tylko nas, ale już Wincentego Pola, który był w tych stronach w roku 1847. Czas zatarł niejedno ze wspomnień, pozostały dwa zdjęcia, na których dziś trudno rozpoznać poszczególne osoby. Złożone uwarunkowania okresu powojennego spowodowały, że i tu racje polityczne przeważyły nad ekonomicznymi i Budniki przestały być użytkowane przez studentów, śródleśne łąki nie pielęgnowane zarastały samosiejkami. Również Muzeum w Karpaczu, gdzie jeszcze w 1947 r. piszący te słowa zwiedzał jako student wiernie zrekonstruowaną pracownię przypominającą warsztat alchemika (można było oglą-dać kuchnię do preparowania ziół, tygielki, kociołki, destylatory, moździerze, wagi, butle, słoje, etykietowane pudełka na gotowe leki oraz stare księgi i receptury), z powodów niedoceniania wagi ciągłości tradycji turystycznych na długie lata przestało istnieć. Dziś w istniejącym w tym budynku w Karpaczu Muzeum Sportu i Turystyki znajduje się znikoma część dawnej ekspozycji. Do Budnik nieraz wracałem. Jeszcze w lalach sześćdziesiątych można było doszukać się śladów fundamentów czy obmurowań, ale w dniu 4 września 1988 r. nie mogliśmy już doszukać się ani śladów dawnej zabudowy. Co więcej, krajobraz siał się inny. Zamiast łąk przeważał młodnik świerkowy z domieszką liściastego drzewostanu i krzewów. Nawet szlaki wiodą obecnie wśród zarośli, ani śladu dawnych łąk, znikły maliny. Obficie rozpleniła się goryczka trojeściowa (Gentiana asclepiadea I.), występująca często w zwartych kobiercach. Można powiedzieć o jakimś wtórnym upierwotnieniu istniejącej przyrody, które czasami ma miejsce pod nieobecność gospodarki ludzkiej. Ta myśl, niczym lekki promyczek słońca, rozświetla sam fakt zniszczenia Budnik i szkód ekologicznych dokoła Karkonoszy. Szlak na przełęcz Okraj nosi nadal nazwę „tabaczanej ścieżki” (od przemycanej tu w XIX wieku austriackiej tabaki). Ten sam szlak w odwrotnym kierunku wiedzie do Karpacza poprzez Wilczą Porębę. W najniższym punkcie Budnik (840 m n.p.m.), nad potokiem Malina można zatrzymać się na spoczynek czy posiłek. Same zaś dzieje Budnik, to nic tylko historia turystyki karkonoskiej, która powinna stanowić pewne continuum mimo zmienności czasów i zakrętów historii, ale również jakaś cząstka historii medycyny regionu, dla której przyjęło się określenie medycyny górskiej
WSPOMNIENIA POZNAWCZE „BUDNIK”
Zaczęło się wszystko zimą, na przełomie 1964 a 1965 roku, kiedy to wraz z rodzicami i braćmi osiedliliśmy się w Kowarach. Jako niespełna czternastoletni chłopiec, bardzo obawiałem się asymilacji wśród kolegów szkolnych i tych z pobliskiego miejsca zamieszkania. Ku mojemu zdziwieniu ,zostałem serdecznie przyjęty w grono rówieśników. Koledzy w moich początkowych ciężkich chwilach asymilacji pomagali mi we wszystkim. Były jeszcze ferie zimowe, kiedy to moi koledzy z wielką umiejętnością jeździli na nartach. Tu właśnie przyszli mi z pomocą, abym mógł razem z nimi korzystać z dobroci sportów zimowych. Któryś z nich odnalazł na strychu stare poniemieckie narty, takie z noskami i dziurkami na czubkach, zapinane jeszcze na rzemienne troki, oczywiście bez żadnych okuć na kantach. Wyglądały jak stare przedłużone klepki od beczki. Nie miałem zielonego pojęcia o jeździe na nartach.
Kiedy je założyłem pierwszy raz nie wiedziałem jak się poruszać. Ale każdego dnia było lepiej, Aż w końcu zacząłem względnie normalnie jeździć. Nie obyło się bez potłuczeń i porwanej odzieży. Przyszedł dzień kiedy, wraz z kolegami udałem się
na narty wysoko w góry, celem dłuższego zjazdu, gdyż wtedy nie było wyciągów.
Po dojściu na miejsce koledzy wyjaśnili mi, jesteśmy na Budnikach, starej nieistniejącej osadzie. Był to mój pierwszy pobyt w tym miejscu. Ujrzałem częściowo zalesiony teren cały pokryty pierzyną śnieżną. Miejsce to było usytuowane w dość szerokim leju, na dnie którego wiła się stróżka strumienia. Byłem zachwycony, gdyż pierwszy raz znajdowałem się zimą w górach. Było przeuroczo, bajecznie, do tego stopnia, że nie umiałem oderwać oczu od tego widoku i przez moment zapomniałem że mam jeździć na nartach. Przyciągnęły mnie widoki, ponieważ lubiłem góry. Wszystkie dotychczasowe wakacje spędzałem na koloniach Beskidzie Śląskim, lub Żywieckim, ale zawsze latem. Następne spotkanie z Budnikami miałem próżną wiosną po zejściu śniegu, w 1965 roku. Wybrałem się tam na wycieczkę z kolegami, w piękny słoneczny dzień. Pamiętam było bardzo ciepło i dlatego nie przywiązałem wagi do cieplejszego ubioru, co później okazało się błędem, bo zerwał się wiatr i zrobiło się zimno. Po dojściu na miejsce , okazał mi się zupełnie inny krajobraz. Całe połacie łąk były kolorowe od różnych kwitnących roślin.
Krzewy ,które porastały teren, były zasypane kwieciem. Miejsce to przypominało mi ilustracje z bajek Andersena i braci Grim. Ujrzałem widoki rozciągające się na Kotlinę jeleniogórską . W śród tej roślinności stały pojedynczo ,lub w szpalerach drzewa owocowe, oczywiście zasypane kwieciem. Zapach, tych kwiatów czuję do dnia dzisiejszego, kiedy najdą mnie wspomnienia. Pośród krzewów i drzew wyłaniały się pojedyncze ruiny domostw z minionej epoki. Obecnie to miejsce zmieniło swoją szatę przyrodnicza nie do poznania . W miejscu łąk rośnie wysoki świerkowy las i duża ilość, krzewów. Po drzewach owocowych nie ma śladu. Ruiny domów są prawie niewidoczne, a niektórych nie potrafię odnaleźć. W tamtych latach, kiedy poznawałem ten teren, zdawał mi się bardzo wesoły, zarazem pusty. Czegoś mi tam brakowało.
Po latach zrozumiałem, że brakuje tam rytmu życia ludzkiego, które niegdyś istniało. Wtedy jeszcze nie znałem historii tego miejsca. Mawiano, że po II wojnie światowej, kiedy wysiedlili się mieszkańcy osady, na ich miejsce zakwaterowały tam różne grupy maruderów niemieckich, a miedzy innymi grupa „Werwolfu”. Polski oddział wojska otoczył osadę i doszczętnie spalił. Ta historia później okazała się całkowitą nieprawdą.
Historia zagłady Budnik jest zupełnie inna, która jest opisana na portalu internetowym „Zapomniane piękno”. Następne wypady na Budniki były bardzo częste , nawet kilkanaście razy w roku i to w różnych porach. Bywałem tam też ze swoim najmłodszym bratem Mariuszem, który miał zaledwie kilka lat, może pięć albo sześć. Na pewno nie chodził jeszcze do szkoły. Niejednokrotnie w ostatniej fazie wspinaczki pod górę musiałem go nieść na barana, a raczej nie zaliczał się do mało ważących dzieci. Kiedy rozmawiamy za każdym razem wspomina Budniki i jest nimi zachwycony. Wielokrotnie nocowaliśmy tam pod namiotami, po kilka nocy. Wrażenia były przepiękne, przeradzające się niekiedy grozę, jak pod namioty podchodziły wczesnym rankiem dziki z młodymi, sarny, daniele, czasami pojedynczy jeleń, a od czasu do czasu w ciągu dnia obok nas przemykał zając. Skoro świt było słychać nieprzebrany świergot ptactwa, przeradzający się w wielki koncert. Jednym z powodów częstych wypadów na Budniki , była ich szata roślinna. W tym miejscu musze wspomnieć o dwóch kolegach, Romku Iwaninie i Wojtku Węglewskim, z którymi konkurowałem w tworzeniu skalników w ogródkach przydomowych. Roślinność do tych skalników zdobywaliśmy w różny sposób, a przede wszystkim z terenu Budnik, które były bogate w roślinność górska. Występowały tu : Goryczka alpejska, wawrzynek wilcze łyko, przebiśniegi, pierwiosnki, arnika górska szafrany. Miejsca podmokłe były porośnięte widłakami i rosiczkami. Było jeszcze wiele innych roślin, których nazw obecnie nie pamiętam. Podczas penetracji terenu w poszukiwaniu wspomnianych roślin doświadczałem wiele ciekawych przygód, których nie sposób opisać. Jednocześnie głębiej zapoznawałem się z terenem. Sielanka tamtych lat została mi przerwana, powołaniem do służby wojskowej. Po odbyciu służby wojskowej,
ożeniłem się . W kolejnych latach rodziły nam się dzieci i brakło czasu do powrotu na Budniki. Kiedy dzieci podrosły na tyle, że mogły odbywać, wycieczki górskie, wspólnie całą rodziną wędrowaliśmy nie zapominając o Budnikach . Jednak były to sporadyczne odwiedziny w tym miejscu. Wiązało się to ze zmiana miejsca zamieszkania w Jeleniej Górze. Rodzina bardzo polubiła to miejsce i tak samo została zauroczona jak ja. Do połowy 2011 roku na Budnikach bywałem sporadycznie, raz na kilka lat. Dopiero ponownego natchnienia doznałem za sprawa mojego syna Pawła i kolegi Mirka, którzy interesują się bardzo intensywnie Budnikami .Syn najprawdopodobniej przejął to po mnie, przekonawszy się o wartości Budnik Ich pasja mnie ponownie wciągnęła i tak wspólnie zbieramy materiały historyczne, ciekawostki , spotykamy się z ciekawymi osobami, będących świadkami tego miejsca. Nasze zdobycze
publikujemy na stronie internetowej. Robimy to w imię ożywienia tego miejsca.
Pragniemy powiększyć grono miłośników, aby nasze hobby stało się bardziej powszechne, co może pomóc chociażby przyszłościowo w stworzeniu przez służby miejskie małej bazy krajoznawczej tego zapomnianego zakątka Karkonoszy.
Miłośnik Karkonoszy i Budnik „Wątrób”.